Jakie naprawdę jest jedzenie w USA?

Żyjemy w czasach, w których wszystko dostępne jest na wyciągnięcie ręki. W dużych miastach w Polsce, ciężko już wyobrazić sobie, żeby czegoś nie dało się dostać. Masz ochotę na sushi? Idziesz na sushi. Burger? Przynajmniej kilkanaście opcji. Może coś super bio, gluten free? Proszę bardzo!

Nigdzie jednak nie widziałem takich kontrastów jak w USA. Bogactwo i bieda, 6 litrowe pickupy i auta elektryczne, Financial District i Golden Gate Park. Tutaj, jak masz ochotę na coś chińskiego, jedziesz do Chinatown. Pizzę jadasz w Little Italy, a sushi w Japantown.

Jeśli chodzi o jedzenie, to naprawdę jest tu wszystko, na co tylko można mieć ochotę.

Czuję się zobowiązany obalić mit McDonalds. Sieć również tutaj funkcjonuje i można w niej spotkać monstrualnie grubych amerykanów. Jest to jednak rzadki widok i zdecydowanie ustępuje miejsca zdrowej żywności. Do tego standard McDonalds w USA jest dużo niższy niż ten w Europie.

Jedzenie jest gorszej jakości, bardziej tłuste, a restauracje brzydkie i nieprzyjemne. W pamięci została mi jedna historia. Kupowaliśmy przy kasie zestawy, do których dobraliśmy duże smoothie o smaku mango. Otyła pani stojąca przy kasie zaczęła się śmiać, że jak można zjeść tyle owoców, po czym zamówiła kawę o pojemności cysterny. Nasze smoothies okazały się jednak nie mniejsze i nie daliśmy rady ich dopić 🙂

Jak różnorodne jedzenie w Cisco by nie było, łączył je jeden pierwiastek. PORCJE. Tak duże, że szybko zaczęliśmy zamawiać na spółkę. Wszystkie restauracje serwowały gigantycznych rozmiarów dania.

Raz w chińskiej restauracji zamówiliśmy tylko jedną porcję zupy dla jednej osoby. Gospodarz jednak założył, że wszyscy będziemy głodni i w cenie jednej miski przyniósł nam wazę zupy. Ostatecznie nawet w trzy osoby, nie byliśmy w stanie pokonać takiej porcji.

Najciekawszym jednak doświadczeniem jedzeniowym, był wypad na śniadanie do dinera. Diner to taka typowa, amerykańska knajpa przy drodze, którą kojarzycie z filmów. Darmowa dolewka kiepskiej kawy i rząd takich samych stolików pod oknem. Tutaj już z zupełną pewnością, że nie podołamy, zamówiliśmy po zestawie śniadaniowym.

Każdy po ponad 4 tys kcal. TAK, ponad 4000. Słownie cztery tysiące!

Na jednym talerzu tosty francuskie z masłem, bekon, frankfurterki, jajka sadzone, a do tego pankejki z zestawem sosów. I teraz najlepsze. Pamiętacie taką piosenkę Bon Jovi “Livin’ on a prayer”? W skrócie piosenka opowiada o ciężkim życiu Tommy’ego i Giny. Tommy pracował w dokach, a Gina właśnie w dinerze. Wierzcie mi lub nie, ale to śniadanie podała nam… Gina. Czy mogło być bardziej amerykańsko? Oczywiście zrobiłem sobie z Giną zdjęcie! 🙂

Relacjonował Wam: Przemysław

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *